sobota, 26 października 2013

Koka cz.III



   Czerwony (III)





   Nie czekałem na ten telefon. Przecież nie można oczekiwać konfrontacji z kimś kto niszczy twoją pewność. Byłem arogancko wcześniej przekonany, że znam siebie, dokładnie czytam mężczyzn. To lata praktyki powinny dać mi tą przewagę. Koka niszczył ją. Myliłem się w tylu punktach; w jego ocenie inteligencji, w tym kim tak naprawdę się czuł, jak bardzo mógł mnie przeczytać i jak bardzo daje się manipulować, chociaż to ja zawsze uważałem się za pana sytuacji. Całe to zamieszanie złożyłem jednak szybko na poczet tego pomieszania, swoistego interseksualizmu, który był czymś dla mnie zupełnie nowym. Unikałem zawsze takich osób, teraz miałem bliskie spotkanie jedną z nich i byłem skołowany.
   Nieudolne próby wymazania z pamięci tej rozmowy, tej niewygodnej dla mnie sytuacji, okazały się bezowocne, bo moje myśli nieustannie krążyły wokół zdarzeń z tamtego wieczoru i Koki, którego nie potrafiłem zaliczyć do żadnej ze znanych mi płci i kategorii. Zwodzące sygnały, słowa i gesty myliły mnie, irytowały, ale nie potrafiłem o nich nie myśleć, nie analizować ich. Może to co mówił tworzyło takie wrażenie, a może to co zrobił - bez pytania całując mnie, było przyczyną tego rozdrażnienia, które mnie nie opuszczało w związku z jego osobą.
- Przyjdź na Francuską- powiedział, kiedy usłyszałem jego głos w słuchawce- Kawiarnia z parasolkami.
Była dziesiąta rano w niedzielę, zdecydowanie nie ten czas by się włóczyć po mieście.
- Jestem zajęty- wydukałem zdezorientowany tym jego telefonem.  
To brzmiało jak rozkaz a nie zaproszenie, jak hasło rzucone by natychmiast się pojawić. Przestraszyłem się, co innego było dyskutować z Koką w nocnej scenerii, a co innego stanąć z nim w jasny niedzielny poranek i rozmawiać o mrocznych, ciemnych sprawach.
- Trzydzieści.
- Co trzydzieści ? – chciałem wiedzieć.
- Francuska trzydzieści- zamruczał po chwili tłumacząc się- Nie miałem wcześniej czasu się z tobą spotkać.
Wprowadził mnie w dziwne poczucie, jedynego wolnego terminu, który był zarezerwowany specjalnie dla mnie. Zapewne z tego też powodu, stałem przed lustrem w przedpokoju dziesięć minut później i zaczesywałem moją rzadką brązową grzywkę na bok.  Matka odnosząc kubek do kuchni, przyjrzała mi się i natychmiast chciała wiedzieć.
- Wychodzisz gdzieś?
- Tak, muszę się z kimś spotkać. 
Nie odrywałem wzroku od chudego chłopaka w okularach przeglądającego się w lustrze, który skrzywił się po słowach rodzicielki.
- To świetnie podwieź mnie do kościoła, idę na jedenastą.
- Mamo- jęknąłem- śpieszę się trochę, jestem właściwie spóźniony.
  Przyjrzałem się jej krytycznie, była w szlafroku, z trzema wałkami na głowie i szybko oceniłem, że jeszcze ma przed sobą następne pół godziny szykowania się do kościoła. 
- Marcin, raz w tygodniu możesz chyba mi poświęcić te pół godziny, prawda? Albo cię nie ma w domu, albo ślęczysz nad komputerem. Pół godziny dla matki, tyle wymagam.
Oczywiście nieustający jęk, że jestem wyrodnym synem, właśnie mnie dopadł. Byłem osaczony przez jej argumenty, nie chciałem się denerwować z samego rana i z rezygnacją usiadłem w salonie, gapiąc się bezmyślnie w telewizor. Ona zgodnie z moimi przewidywaniami grzebała się ponad trzydzieści minut strojąc się do kościoła. Szybko załadowałem ją do samochodu, odwiodłem od tego by się wracała po parasolkę i zawiozłem niecałe dwa kilometry dalej do parafii św. Rocha, która była jej ulubioną w tej okolicy. 

   Kawiarnia na francuskiej z parasolkami zawieszonymi niczym kolorowy niebieskłon, w jasny słoneczny dzień, wyglądała niezwykle surrealistycznie i tego mi właśnie trzeba było. Zakręcenia na otaczającą mnie rzeczywistość by mieć odwagę spotkać się z Koką. Był tam. W kolorowym płaszczu jak patczworku, utkanym z niepasujących do siebie kawałków, ale niezwykle elegancko komponującym się swoimi niebieskimi motywami z czerwonymi włosami. Właśnie pochylał się nad stolikiem, lekko wysuwając język, maksymalnie skupiony obserwował proces malowania paznokci jakiejś dziewczyny. Ona powoli przesuwała pędzelkiem który zamalowywał paznokieć na jasny beż. Stałem nad nimi nie przerywając tej chwili skupienia.
- Madras-  podniósł oczy na mnie i uśmiechnął się zadziornie- siadaj proszę.
Machnął na dziewczynę obok.
- To jest Kami, Kami poznaj Madrasa. – trochę ze zbyt wyszukaną elegancją przedstawił nam sobie.
Oderwała na sekundę wzrok od swojej dłoni, spojrzała, rzuciło krótkie „Elo” i kontynuowała swoją ciężką pracę. Po chwili zadowolona odsunęła rękę i przyjrzała się swemu dziełu. Przypomniała sobie o mnie i zapytała.
- Pomalować ci paznokcie?
   Byłem jak sparaliżowany, przyglądałem się jej pytającej twarzy, poprzetykanej kilkoma kolczykami, grubym mięsistym ustom i wysuniętej żuchwie, która sprawiała dodatkowe wrażenie, że ona nie żartuje. Burza gęstych długich włosów, niedbale upiętych z tyłu dopełniała przytłaczającego widoku.
Koka jednak wyraźnie był rozbawiony.
- Kami, przestań, bo nam Madras za chwilę spłonie- skomentował moje wypieki na twarzy, zwrócił się teraz do mnie- zamów sobie lepiej kawę i wyluzuj.
- Aha- podsumowała kiwając głową- Ja się tam na was pedałki nie znam. Skoro nie, to ja sobie walnę jeszcze szlaczek- poinformowała widzów i wyjęła z torby granatowy lakier.
Poczłapałem do lokalu, aby po chwili wrócić z dużą latte, przy stoliku przywitał mnie kolejny gość Koki, tym razem znałem go doskonale, to brunet, który miotał się z mojego powodu w „Czarnym Kocie”. Siedział skulony na brzegu krzesła i trząsł się z zimna. Zerknął na mnie, olał jednak moją postać, bo wylewał właśnie nieprzerwany potok swoich pretensji.
- Po co mnie wyrwałeś z łóżka o takiej porze? Nie spałem prawie całą noc.
   Pomimo tego, że marudził rozciągnął usta zadowolony, na co natychmiast zareagował Koka, który odwzajemnił ten uśmiech. Jakaś iskra przeskoczyła pomiędzy nimi, którą nawet ja zauważyłem, coś na kształt wysłanej informacji, która zakodowana nie trafiła do pozostałych. Brunet leniwie zaczął gładzić swoją brodę palcami i w błogim zadowoleniu przyglądał się Koce. W dziennym świetle i nie z tak mocnym makijażem, jego twarz wydawała się mi się bardziej delikatna i dziecinna, nic jednak nie straciła ze swego piękna. Tym bardziej kiedy zmrużył roześmiane oczy w stronę bruneta. Siorbnąłem piankę z kawy, trochę za głośno, ale wystarczająco by ich wybić z tego telepatycznego flirtu. Pierwszy obudził się właściciel świetnie wyrzeźbionego ciała.
- Bolek i Lolek?- pytał brunet
- Nie będzie ich, mieli wyjazdowe występy , tym razem wyginali swoje ciała we Wrocławiu…
- Może być- przerwała Koce Kami- pokazując paznokieć.
Ten przyjrzał się uważnie, nachylił się i przytrzymał jej dłoń przez chwilę.
- Może ,ale stać cię na więcej.
- Kurwa wiedziałam ze trzęsą mi się łapy.
Koka zacmokał z dezaprobatą.
- Przepraszam- powiedziała skruszona i wyjęła butelkę oraz kawałek bibułowego płatka by ze złością zetrzeć swoją pracę.
   Zacząłem się zastanawiać co ja tu robię, o co chodzi Koce, kim są ci ludzie i dlaczego mnie przygnało w wolny dzień tak rano do tej kawiarni? Na razie w tej okolicy funkcjonowali jedynie ludzie na spacerach z psami i niedzielni tatusiowie z dziećmi. Nie miałem jednak szansy długo kontemplować tego co mnie otaczało, do naszego stolika, podjechał chłopak na rolkach. Burza rozwianych kręconych brązowych włosów i lekko zaczerwieniona twarz od wysiłku.
- Cześć wszystkim – wydyszał, podając mi rękę i przedstawił się szybko, na tyle szybko że nie do końca zrozumiałem jak ma na imię. Rozwalił się na krześle wyciągając nogi zaopatrzone w kółka- Kami , mała- zaszczebiotał w jej kierunku- podejdź złotko i zamów mi z cynamonem, ja nie będę butków zdejmował.
- Wal się.
Koka zacmokał znowu i przechylił się w kierunku lakieru. Zaczął potrząsać małą buteleczką, mieszając zawartość. Poprawiał w zamyśleniu włosy, prostując niesforne kosmyki próbujące zaburzyć kształt fryzury. Teraz dopiero dostrzegłem to co umknęło mi trochę w nocnym godzinach. Kilka delikatnych pierścionków na długich palcach, przypominających bardziej misterne koronki niż obrączki z oczkami. Srebrne ażurowe cudeńka roboty jubilerskiej.
- Dobra, dobra- Kami podniosła się i spojrzała na chłopaka z kręconymi włosami ze złością- to jest wyzysk, wiesz? Facet przychodzi i trzeba go obsługiwać, latać, to tiu to tam, może jeszcze mięśnie ci rozmasuje, albo inne części.
Była zdenerwowana, a wydatny biust szybko falował pod wpływem tych emocji.
- Nie- w panice krzyknął rolkarz- Może mnie wpuszczą bez rozwiązywania tego szajsu. Zamiótł dwa razy nogami i znikł w budynku.
- To nie było eleganckie- Koka skarcił Kami
- Ale za to jakie skuteczne- brunet chichotał- Od razu Ernest się zwinął.
Koka zatrzymał wzrok na mnie, jakby sobie przypomniał o mojej obecności.
- Madras, może mi pomożesz? Uczymy Kami jak być damą.
Chciałem prychnąć sarkastycznym śmiechem, po pierwsze, to nie ja na pewno, po drugie, ona damą?
- Może dasz jej kilka lekcji, jak się zachowywać w towarzystwie?
- Ja sam nie wiem jak się zachować- spojrzałem w bok, czułem że jestem obrażany. Miałem spotkać się z Koką a jestem na jakimś zjeździe pedziów, którzy mnie kompletnie nie interesują. Nawet Brunet, po ataku na mnie, tych spojrzeniach na Kokę stracił cały urok z „Czarnego Kota”- Mieliśmy porozmawiać- przypomniałem mu.
- Jaki plan na dzisiaj- wciął się brunet.
- Dobrze, że pytasz. Chciałbym dzisiaj wieczorem pójść pooglądać lampiony. Hmmm
Brunet wzruszył ramionami, był wyraźnie niezainteresowany takimi atrakcjami.
- Co ?– pytał Ernest podjechał z  kawą i ciastkiem, niebezpiecznie balansując pomiędzy stolikami- Gdzie idziemy?
- Lampiony- skrzywił się brunet.
- Co ty gadasz, Semek?
Pokazał brwiami na Kokę, że to nie jego wina.
- Koka, co za nudy, czy ty zawsze musisz nas tak katować.
- Nudy ? To jest piękne, a nie nudy. Poza tym mam jeden wolny wieczór w niedzielę, chce zobaczyć coś niezwykłego, a lampiony takie są. 

  Sprzeczali się jeszcze dobre pół godziny, wtedy w ten słoneczny niedzielny czas, jeszcze tego nie rozumiałem, nie miałem pojęcia, że decyzja Koki była właściwie dla wszystkich wiążąca. W tamten wiosenny poranek, jeden z pierwszych tych cieplejszych, kiedy wydaje się, że lato jest tuż za rogiem, zacząłem się uczyć Koki, tego kim był, jakich posiadał przyjaciół i jak ważną rolę odgrywali w jego życiu. Właściwie nie powinienem ich nazywać przyjaciółmi, bo oni mieli zupełnie inną rangę, to była przyboczna gwardia, świta, która gwarantowało to, że mógł istnieć w świecie rzeczywistym. Coś ich wszystkich trzymało przy nim, jakaś zależność, ukryta smycz którą kierował Koka, i chociaż próbowali się miotać, pokazywać swoją niezależność, byli podporządkowani regułom kosmosu, który im stworzył.
   Koka błyszczał tylko w ich towarzystwie, byli jak światło, którego blask musi go objąć, by być tym kim pragnął. Grono to nie było duże, zmienne w czasie, lecz największego zaufania. Czasami, bardzo wyjątkowo, pojawiały się także osoby towarzyszące stałej gwardii, dostępowały one niekiedy zaszczytu, krążenia na orbicie Koki, były to jednak przypadki nieliczne, najczęściej umierające naturalną śmiercią, ponieważ tylko jego zaproszenie miało moc wiążącą. Żaden przypadkowy członek nie czuł się dobrze w tym gronie, tu nie wystarczała znajomość, romans czy uwikłanie miłosne z kimś kto podlegał prawom Koki, ponieważ nie istniał ten jeden cudowny składnik, pozwalający na oddawanie hołdu komuś kogo się podziwia. Zapewne każdy w tym towarzystwie oddawał cześć innym cechą Koki. Jedni podziwiali jego piękno, inni przenikliwość sądów a jeszcze inni ten niesamowity czar, który potrafił obezwładnić. Niezależnie jaka była przyczyna ich obecności, byli od niego uzależnieni. Szybko przekonałem się, że nikogo szczególnie nie wyróżniał, dla każdego miał czas, każdemu okazywał czułość i zrozumienie, za to go kochali. 

    Nim się zorientowałem, całe lato spędziłem włócząc się z Koką i jego przyjaciółmi, po mieście, klubach i imprezach. Muszę przyznać, że na początku mnie drażnili i denerwowali, rzucałem się na nich i odcinałem się jak dziki pies. Znosili to, oswajając mnie powoli, przyzwyczajając, tłumacząc, pokazując gdzie moje miejsce w tym dziwnym orszaku, w tym specyficznym uniwersum, które dopiero odkrywałem.
   Nauczyłem się nie otaczać zbyt dużą ilością osób, kilkoro znajomych jeszcze z liceum, którym nigdy nie zdradziłem, że jestem gejem. Nie czułem jakiegoś skrępowania z tego powodu w ich towarzystwie, ale irytował mnie narzucony przymus uczestniczenia w tych hetero gierkach. Sam sobie byłem winien, mogłem im powiedzieć, ale uważałem, tak bardzo się pilnowałem, by moja matka nigdy się nie uświadomiła co do mojej prawdziwej orientacji. Oni łączyli się z moim światem, z moją rodziną i domem w którym ona nie mogła poznać prawdy, wiedziałem, że to ją zabije. Miałem przecież tylko ją, chroniłem więc swoją prawdziwą tożsamość.
   Towarzystwo Koki podarowało mi jedno, brak skrępowania, swoiste poczucie wolności, niczego nie musiałem już udawać, mówiłem co myślałem, robiłem co chciałem. Przyznawałem się przed samym sobą, było mi bliżej do nich, niż do całej reszty ludzi, którzy tkwili wcześniej obok mnie. Dlatego stawiałem się na każdy telefon Koki.
   
   Prowadziliśmy rozmowy, dyskusje o tym co nas zajmowało. Nie były to jednak zwykłe pogawędki grupki znajomych, ale dyskusje nad naszą sytuacją, jacy jesteśmy, jacy chcielibyśmy być. Jedna scena, jeden moment, szczególnie utkwił mi w pamięci z tego lata, kiedy wpakowaliśmy się wszyscy o północy do pustego wagonu metra. Mieliśmy jakiś plan na zmianę klubu, lekko rozbawieni przekrzykiwaliśmy się dyskutując czy łączenie się we wspólnoty walczące o prawa mniejszości ma sens. Czy to nie jest podkreślanie naszej inności? Czy lepiej wtopić się w społeczeństwo i żądać normalności, codziennie każdego dnia, w każdej sytuacji? Koka milczał, zapatrzony w okno za którym niczego ciekawego nie było, z lekko skręconą szyją przyglądał się nielicznym elementom, które przesuwały się w ciemnym obrazie.  Spojrzał na nas; na Semka próbującego wygrać z szarpiącym pociągiem i utrzymać się w pozycji stojącej, na mnie rozwalonego naprzeciwko niego, Bolka i Lolka którzy leżeli teraz na siedzeniach.
- Z wady inności można zrobić zaletę. – stwierdził dość pewnie- Z tym, że ja nie rozumiem pojęcia normalność. Co to jest i kto ją wymyślił?- odwrócił się do Sebastiana- Jesteś nienormalny? Przecież inność jest w opozycji z normalnością.
Semek się zmieszał.
- Czujesz się nienormalny, odpowiedz mi- naciskał Koka
- Nie!- krzyknął Sebastian, bo właśnie pociąg przyśpieszył zagłuszając jego głos.
- A ja tam się czuje nienormalny- uniósł się do pozycji półsiedzącej Lolek, a wszystkie oczy zwróciły się na niego- Dla mnie wniosek jest prosty. Jeśli w rubryczce u lekarza, kogo zawiadomić w razie śmierci wpisuje Bolka i w następnej pokrewieństwo muszę wpisać brat, to wydaje mi się to chore i nienormalne, bo przecież to nie z moim bratem sypiam, to nie mój brat drży o mnie kiedy coś mi się stanie i jest zawsze przy mnie kiedy go potrzebuje.
   Zerknął na Bolka, który słuchał go z otwartymi ustami. Chyba dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie w pełni, że chociaż wszyscy posługiwali się w ich przypadku hasłem bliźniacy, tak naprawdę nimi nie byli. Niezwykle podobni do siebie i często jednakowo reagowali na to co się wokół nich dzieje, ale to nie więzy krwi ich łączyły a niezwykle silne uczucie.
   Lolek poruszył tą kwestię nad którym niewiele się wcześniej zastanawiałem, bo nigdy nie stałem przed takimi dylematami jak oni. Wszyscy bez wyjątku mieli niezwykle skomplikowane sytuacje rodzinne i to partnerzy oraz przyjaciele, byli im niewątpliwie bliżsi, więcej wiedzieli o nich, niż osoby powiązane więzami krwi. Z tych rozważań wyrwał mnie Koka.
- A Ty Madras?
Przeszył mnie swoim świdrującym wzrokiem, żądając odpowiedzi.
- Nie, z pewnością nie jestem nienormalny. W moim subiektywnym odczuciu jestem normalny. Moje wartości aż tak nie determinują ludzie mnie otaczający, mam to jednak wyuczone, zamknąłem się na pewne kwestie, inne zaś dobrze mam wypracowane.
Koka pokiwał głową, poczułem, że zgadza się ze mną. Podsumował to jednak jednym zdaniem, które na długo pozostanie w mojej pamięci.
- Najtrudniej jest udowodnić normalność, najłatwiej dowieść szaleństwo, także to które wmawiamy samym sobie.
Ubierał w niezwykłe słowa, zwykłe rzeczy, słuchaliśmy zafascynowani. Tak było zawsze, kiedy sięgaliśmy tych ważnych kwestii. W takich momentach uświadamiałem sobie jak wiele  rzeczy Koka miał przemyślanych, tak głęboko , że z łatwością przychodziło mu formułowanie istotnych myśli.  


  Istniał jednak ktoś, kto miał moc zaburzania praw rządzących Koką. W tych rozmowach pojawiał się czasami tajemniczy VIP, ktoś kto miał znaczenie dla Koki, ale nigdy nie brał udziału w naszych eskapadach. Ten ktoś raczej nie był wywoływany specjalnie, ale pojawiał się przypadkiem lub w momentach kiedy Koka wyraźnie był za bardzo podekscytowany by się kontrolować.Krzyczał wtedy nad szklanką piwa:
-VIP dokładnie to samo mówi, że ten rząd długo nie pociągnie.
Albo na jego pięknej twarzy pojawiało się zmartwienie i marszczył brwi.
- Nie mogę tego popsuć, to dostałem od VIP’a.
   Kładł się cieniem nad naszymi spotkaniami, ciągle obecny duchem a nigdy ciałem. Kiedy Koka podrywał  się nagle i nieprzytomnym wzrokiem wpatrywał w telefon, już wiedzieliśmy, on go wzywał i nic go nie mogło wtedy powstrzymać by odpowiedzieć na to wezwanie. Porzucał nas prawie bez słowa, śpiesząc się do swojego samochodu. Mały niebieski Chevrolet był jak maskotka, jak zabawka o której zawsze z uczuciem wyrażał się Koka. Wszystko naznaczone w bezpośredni lub pośredni sposób przez VIP’a, miało szczególne znaczenie, także to auto, prezent dla burgundowego emo. Miałem wkrótce się przekonać, że to stylowa maszyna, to jeden z wielu bardzo drogich podarunków. Szybko zrozumiałem także, że pomimo tego, że Koka pracuje, gdzieś w jednej z galerii, tak naprawdę jest całkowicie finansowo uzależniony od tajemniczej postaci.
   Na początku nie wydawało mi się to dziwne, ale czym dłużej znałem Kokę, czym lepiej go rozumiałem; jego wrażliwość, jego zasady, jego sposób patrzenia na życie, tym bardziej wydawał mi się osobliwy ten obrazek z VIP’em na pierwszym planie. W tym jednym punkcie nie umiałem odgadnąć czy to racjonalność karze mu trwać w tym związku, czy to jego emocje są za to odpowiedzialne. Zastanawiałem się, jak wszedł w ten układ, co nim kierowało? Bo, że była to swego rodzaju umowa, nie miałem wątpliwości. Nie oceniałem go, daleko było mi od tego, ale próbowałem zrozumieć.
    
    Pod koniec lata, dostąpiliśmy pewnego wyróżnienia. Koka zaprosił nas do swojego mieszkania. Poprosił abyśmy zabrali ze sobą wino, a resztą on się zajmie. Nowoczesne osiedle i przepiękne duże mieszkanie. Chodziłem po tej przestrzeni, ukradkiem zaglądałem w kąty i zastanawiałem się, czy oni razem tutaj mieszkają. To nie był styl Koki, wiedziałem po pierwszym spojrzeniu. Surowe, trochę zimne płaszczyzny, kolory stonowane, wszechobecne brązy i szarości. Elegancko, ale bardzo sterylnie i zimno, co jeszcze podkreślały srebrne dodatki. Jedynym ciepłym akcentem były zdjęcia. Duże odbitki kilku ujęć koni, a na jednym Koka, tulący swoją twarz do głowy zwierzęcia. Siwego nakrapianego ciemnymi akcentami rumaka, który miał równie szczęśliwy wyraz oczu jak Koka.
Dotknąłem tej fotografii, czując pod palcami zimne szkło, ale też energię bijącą z tego ujęcia. Coś niesamowitego było w tej dwójce, tworzyli idealny, przepiękny obrazek. Poczułem jak Koka stanął za mną i z uwielbieniem w głosie powiedział.
- Ekscytacja.
Nie wiedziałem o czym mówił, ale tak to była ekscytacja, poruszające zdjęcie, które w zaczarowany sposób przykuwało moją uwagę.
- Jaka Ekscytacja?- odezwała się Kami, która rozkładała kieliszki na stole- Cholera, nie koń.
- Kochana- przechylił się Koka przez moje ramię i zaczął gładzić łeb konia przy tym cmokając z czułością.
- Zależy dla kogo- burknęła Kami- Ciebie toleruje, całą resztę pomiotu ludzkiego próbuje zabić.
- Ciebie też toleruje, nie przesadzaj- stwierdził Koka.
- Czasami, jak ma dobry humor.
    Tak się dowiedziałem o kolejnym istotnym elemencie w życiu Koki. Jego koniu, siwej klaczy, Arabie jak się później zostałem dokładnie uświadomiony. Niezwykłość Ekscytacji nie leżała w przodkach, którzy byli potwierdzeni odpowiednim dokumentem, ale tym, że był to kolejny prezent od VIP’a. I jakimś emocjonalnym związku pomiędzy nim a Koką. Może dlatego, że obydwoje byli uzależnieni od swojego Pana, a może przyczyna leżała gdzie indziej, potrzebie dawania sobie nawzajem miłości. Bo to co emanowało, wprost eksplodowało z tej fotografii to było właśnie to uczucie. Bezsprzecznie, ta dwójka się kochała.
   Podczas kolacji, której sam co prawda Koka nie przygotował, ale przynajmniej osobiście  poukładał jedzenie na talerzach, ciągle mój wzrok uciekał do tego zdjęcia. Nigdy nie widziałem go takiego, tak szczęśliwego jak w tej uchwyconej na ułamek sekundy chwili. Miał trochę inny kolor włosów i fryzurę, stąd mogłem wnioskować, że ten obrazek był stworzony już jakiś czas temu. Koka dwa razy złapał mnie na tym, że spoglądam w tamtą stronę, dlatego chciał wiedzieć.
- Chcesz, to pojedziemy kiedyś do stajni razem, poznasz Ekscytację?
- Nie wiem, nie znam się na koniach, ale ten wydaje się piękny.
Teraz wtrącił się Semek.
- Może i piękny, ale głupi, prawdziwa blondyna- zachichotał, nakładając sobie sałatki.
- Ma swój charakter- oburzył się nasz gospodarz- ma swoje zdanie, jest indywidualistką. Nie jest właśnie na tyle głupia by się wszystkiemu i wszystkim podporządkować.
   Skończył tym zdaniem temat Ekscytacji. A ja do końca wizyty nie umiałem się uwolnić od wrażenia, że otacza mnie świat przepychu o którym nie miałem wcześniej pojęcia; drogich mieszkań, mebli, wyposażenia kuchni i jeszcze droższych prezentów, na czele z rasowymi rumakami i samochodami.  Czy to właśnie robiło wrażenie na Koce? Niewątpliwie lubił, kiedy doceniano go, kiedy był dopieszczany w jakikolwiek sposób, potrzebował tego. Czy ktoś to wykorzystał, czy użył swoich pieniędzy by Kokę przywiązać do siebie? Zadawałem sobie to pytanie wielokrotnie, nie znajdując odpowiedzi. Niewątpliwie ten chłopak był kimś, kto doskonale komponuje się z pięknymi kolekcjami obrazów, eleganckimi wystrojami i ekstrawagancją. Bo żeby być z Koką, niewątpliwie trzeba było łamać wiele norm, przekraczać je, wpisywać się bardzo poza nurt, który otrzymuje społeczne przyzwolenie. Ale czy zawsze tak nie było, że bogaci mogli sobie pozwolić na więcej, mieć ten luksus poruszania się poza standardami przypisywanymi całej reszcie.
   Właściwie sam złapałem się na to, że żałuje, że ktoś mi tak nie urządził życia, o ile łatwiejsze by było, o ile więcej można doświadczyć, mając takie zaplecze finansowe. Jednak już po chwili ta myśl wydała mi się śmieszna, ja nikomu nie mógłbym być podporządkowany za cenę błyskotek i przemijających atrakcji. Moją siłą było to, że sam decydowałem o sobie, kontrolowałem może nie do końca siebie, ale przynajmniej obszary w których chciałem się poruszać. Ograniczenie mnie nie wydawało mi się możliwe.

    Po kolacji bliźniacy i Semek dopadli telewizor i zaczęli przeszukiwać kanały przy okazji przekrzykując się, co najlepiej oglądać. Echo się niosło po dużym salonie, ale dokładnie usłyszałem o co zapytał mnie Koka, bo tylko my dwaj zostaliśmy przy stole, sącząc wino.
- Niczego ważnego mi jeszcze nie powiedziałeś?
   Utkwił we mnie wzrok, tak abym dokładnie wiedział o co pyta. Siedział smutny i zamyślony całą kolację, prawdopodobnie czekał na ten moment. Teraz dopiero zrozumiałem, że nawet myśl o tym, ta perspektywa by wytworzyć w sobie sztucznie schematy uciekania przed miłością, przerażała go. Coś jednak majaczyło, ledwie było dostrzegalne na jego twarzy, pewna determinacja, która  kazała mu ciągle zadawać te pytania.
- Ty ciągle drążysz temat, naprawdę chcesz wiedzieć jak to jest?
- Tak- odpowiedział, ale ledwie było to potwierdzenie słychać.
-To jest jak przeobrażenie w dzikie, obce zwierzę, dalekie od ludzi w naszym rozumowaniu. Trzeba ukryć się w obszarach w które inteligencja nie ma dostępu, obdzierać duszę z jej wrażliwości, nie szukać sensu w tym co się robi. Nie żądać niczego więcej, niż zaspokojenia najprostszych potrzeb i tylko tego i jedynie w tym obszarze liczyć na drugie istnienie. Jeśli się puści wodzę fantazji, pozwoli się działać innym emocją nie związanym z żądzą, wszystko przepadnie.  Jednym słowem nie myśleć.
Słuchał uważnie, jak uczeń któremu zadana jest lekcja, przesunął wzdłuż włosów ręką, zmarszczył czoło. Zaczął nerwowo przesuwać palcem po ustach, aż zrobiły się intensywnie czerwone, chociaż zrobił to bezwiednie, ta czerwień zalała teraz jego obraz, była przytłaczająca. Zanim spojrzał na mnie, przymknął na parę sekund powieki, jak zmęczony życiem starzec.
- Nawet to co pierwotne, najprostsze, najbardziej naturalne i tak dzieje się w naszej głowie.  Musimy dać krok, musimy podnieść rękę, dotknąć drugiego ciała, nawet jeśli jest to instynktowne to i tak podyktowane głęboką potrzebą. To pragnienia są ważniejsze od czynów.
Mówił cicho jakby nie był pewny swoich słów. Spojrzałem na niego nagle.          
- Miłość to luksus, na który nie każdy może sobie teraz pozwolić. Ona sama została wymyślona niedawno, choć jest nam wmawiane, że ciągle nam towarzyszyła, ciągle była jest i będzie. Stała się pierwszą potrzebą, bez której, jesteśmy przekonywani o tym nieustająco, nie da się żyć. To jak sobie ludzie radzili przez te tysiące lat?  
- Czasami się kochali, czasami nie, tak jak teraz, nic się nie zmieniło.      
Kami zerknęła na nas, przyszła by zabrać telefon ze stołu i przemieścić się w stronę chłopaków.
- Wy ciągle wyciągacie te filozoficznie pierdy. Żyjcie a nie dyskutujcie.
Uśmiechnąłem się do niej, pokiwała tylko głową i poszła zasiąść w fotelu.
- Chyba się zmieniło. Kiedyś rzadko istniała miłość i równie rzadko przyjemność. Teraz właściwie też nie ma miłości, ale przynajmniej można wybrać samą przyjemność. Ona jest mimo wszystko dla mnie pewniejsza.    
- Nie umiem, nie myśleć- poskarżył się Koka- Mam kilka zwojów więcej niż zwierzęta i one mnie gubią – zaśmiał się, jakby coś sobie przypomniał- Czasami rzeczywiście nie myślę, ale to winne jest to uczucie, przez nie dotyka mnie ta bezmyślność.  
Zapatrzył się na mnie. Nastąpiła niezręczna cisza. Koka wyraźnie chciał coś powiedzieć, dzisiaj w tym otoczeniu, gdy już wszedłem tak daleko do jego świata.  Boczne światła tak dziwnie oświetlały jego twarz, jakby był o wiele starszy niż w rzeczywistości. Nie spuszczałem wzroku, wytrzymałem, to on pierwszy uciekł spojrzeniem w bok.
- Zawsze chciałem być tą księżniczką z bajek, która znajdzie wymarzonego księcia.
- I znalazłeś go- rozejrzałem się wymownie po pomieszczeniu- na dodatek ten książę był tak łaskawy, że podarował ci nawet swojego rumaka.
- Masz rację, ale bajki się kończą na „i żyli długo i szczęśliwie”, nikt nie jest na tyle odważny, żeby napisać prawdę, jak długo i jak szczęśliwie.     
Podparł czoło na ręce, a ażurowe pierścionki zamigotały w przytłumionym świetle. Przymknął oczy, a ciemne rzęsy wydały mi się jeszcze dłuższe niż zazwyczaj. Upił wina odrobinę, a kiedy przechylał kieliszek, jego kolor idealnie teraz stapiał się z barwą jego włosów. Melancholia go opanowała, ale świetnie wiedziałem, miałem dowód na ścianie za mną, że Koka bywał w przeszłości szczęśliwy.  Jakby w odpowiedzi na moje myśli, uśmiech przemknął przez jego twarz.
- Madras, zdejmij te okulary wreszcie. Chowasz się za nimi?
- Nie, wolę… to znaczy lubię okulary.
- Chciałbym zobaczyć twoje oczy.
   Posłusznie zsunąłem szkła z mojego nosa. Koka zawiesił rękę gdzieś na szyi. Długie palce przesunęły się po skórze. Zastanawiał się nad czymś, przyglądając mi się. Nagle, jakieś ciepło pojawiło się w powietrzu, intuicyjnie je czułem, ta fala poprzedzała słowa, które były bardzo ważną deklaracją Koki.
- Teraz mogę już ci zaufać. 
Cisza, która zapadła pomiędzy nami, trwała do końca tego wieczoru. Na drugi dzień, kupiłem dwie pary szkieł kontaktowych, a moje okulary wylądowały w ciemnym rogu szuflady.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz