niedziela, 27 października 2013

Koka cz. IV

Czarny (I)



    Telefon zaczął taniec na stoliku, wibrował wydobywając z siebie natarczywe dźwięki. Nie bardzo wiedziałem co się dzieje, zaspany spojrzałem na zegarek, była szósta rano, za wcześnie żeby dzwonili z pracy. Spojrzałem na wyświetlacz, ktoś mnie napastował z prywatnego numeru.  Zawahałem się przez chwilę, ale odebrałem słabym „Halo”.
- Pan Marcin Górski?
- Tak- potwierdziłem niepewnie.
- Z tej strony aspirant Dawidczyk, Komisariat Policji Żoliborz. Został Pan wskazany jako osoba, która może odebrać Kubę Jachacego- tutaj się zawahał przez chwilę- tak w dokumentach widnieje jako Kuba, ale… - chrząknął – w każdym bądź razie, musi się pan go namówić, żeby pojechał do szpitala.
- Chwileczkę- przerwałem mu, bo serce mi waliło jak młot pneumatyczny- Ja nikogo takiego nie znam.
Nienawidziłem kontaktów z policją i unikałem ich zawsze jak mogłem. To musiała być jakaś pomyłka.
- Nie?- zdziwił się-  No to widocznie on coś kręci.
Przelatywałem szybko krótką listę moich byłych kochanków, których mogłem znać z imienia i nazwiska i z całą pewnością nikt taki nie figurował na niej, a jeśli nawet, to co ja miałem z tym wspólnego?
- Nie chciał zadzwonić sam, powiedział, że niczego od nikogo nie potrzebuje, ale…- aspirant znowu się zaciął- wydusiliśmy z niego ten telefon, bo ewidentnie potrzebuje pomocy.
Chociaż policjant tego nie widział, odruchowo wzruszyłem ramionami.
- Przykro mi, chyba nie pomogę.
Chciałem wydawać się grzeczny i pomocny, ale rozmowa mnie męczyła i jedyne o czym marzyłem to to, aby ją zakończyć. Aspirant westchnął.
- Jak ja nienawidzę tych wszystkich pokręconych spraw, z tymi dziwnymi ludźmi, nie wiadomo co z nimi robić. Dobra puścimy go samego, choć ktoś powinien go zmusić do pójścia do szpitala….
- Czy, czy – zacząłem się jąkać- czy ta osoba ma wiśniowe włosy?
- Nie- obojętnie zamruczał policjant- to taki dziwny chłopak z ciemnymi włosami. No nic, dziękuje.
Rozłączył się a ja siedziałem na łóżku zastanawiając się kto był tak głupi i podał mój numer telefonu. Jeszcze raz przeleciałem w myśli wszystkich znajomych i za cholerę nikt nie pasował do tego opisu. Powlokłem się do łazienki i spojrzałem w lustrze na moją twarz. Wcale nie wyglądałem na uspokojonego człowieka, a raczej na przestraszonego kurczaka który czuje, że będą kłopoty.
Kiedy telefon znowu zadzwonił podskoczyłem przestraszony, by w ekspresowym tempie odebrać go, wbiegając do mojego pokoju. Wyświetlacz znowu mnie informował, że to policja.
- Halo- powiedziałem równie niepewnie jak za pierwszym razem.
- Madras, proszę przyjedź po mnie- usłyszałem zniekształcony, sepleniący głos Koki
- Koka! Co się stało!- moje ciśnienie właśnie skoczyło do góry i ścisnęło mi czaszkę.
- Pobili mnie…- to jedyne co udało mi się zrozumieć, bo od tego momentu zaczął płakać i słowa wyciągnęły się w lamencie.
- Uspokój się- mówiłem do niego, ale to ja się cały trząsłem- Gdzie to jest dokładnie- chciałem się dowiedzieć, jednocześnie wciągając spodnie i odruchowo sięgając po koszulkę.
Coś odpowiedział czego nie zrozumiałem.
- Koka daj komuś słuchawkę, niczego nie zrozumiałem.
I rzeczywiście oddał ją policjantce, która już dokładnie podała mi adres komisariatu. Błagałem tylko aby go nie wypuszczali przed moim przyjazdem, powiedzieli, że będą go pilnować.
Żeby wyjść z domu musiałem jeszcze zmierzyć się z pytaniami matki, która zaspana złapała mnie w przedpokoju, chciała wiedzieć gdzie się wybieram o tak wczesnej porze.
- Jadę jeszcze coś załatwić na Żoliborz.
- Coś się stało?- czujnie przyjrzała się mojej twarzy. 
Nie wiedziałem co mam jej odpowiedzieć, pewnie najlepiej kłamać trzymając się jak najbliżej prawdy.
- Kumpel poprosił mnie o pomoc- uśmiechnąłem się uspokajająco- potem ci opowiem. 

    Jazda przed siódmą rano, przez pół miasta w roboczy dzień, nie należy do najprzyjemniejszych, tysiące samochodów wpada na pomysł, aby zdążać akurat w tym samym kierunku co ty. Kolejny korek, a ja właśnie trzęsącymi się rękami wybierałem numer do Koki. Pani miłym głosem informowała mnie, że jest poza zasięgiem. W mojej głowie jednak rodzi się pocieszająca myśl. Jest bezpieczny, na pewno jest bezpieczny, czeka na mnie na komisariacie. Trzymałem się tego jak koła ratunkowego i kiedy zaparkowałem po kilku nieudanych próbach niedaleko komisariatu, już w miarę spokojny ruszyłem by go stamtąd. odebrać.
  Nie wiem czego się spodziewałem, ale nie tego, że go nie poznam. Nie tylko z powodu zmiany koloru włosów, były teraz ciemno kasztanowe, ale jego twarz, którą mogłem zawsze podziwiać jak dzieło najznakomitszego artysty, teraz była zbezczeszczona, podeptana i zmaltretowana. Nos, oczy, usta, policzek wszystko to było naznaczone barbarzyńską robotą wandali. Patrzyłem na tego kogoś, kto siedział samotnie na ławce pod ścianą i próbowałem zorientować się w którą stronę mam iść, w tym labiryncie korytarzy. Dopóki nasze oczy nie spotkały się, nie wiedziałem, że to on. Ciągle te same, równie duże, pięknie ale pełne smutku, choć jedno z nich lekko przymknięte przez opuchliznę.  Na mój widok zaszkliły się niebezpiecznie, ale utwierdziły mnie, że to Koka. Usta zadrżały. Spuścił głowę, zasłaniając się włosami.
- Koka – klęknąłem naprzeciwko niego zaglądając mu w twarz. Byłem tak oszołomiony tym widokiem, że pierwsze co mi przyszło na myśl to opieprzenie go- Dlaczego do cholery zmieniłeś kolor włosów? Nie dogadałem się z tym gliną za pierwszym razem, nawet nie wiedziałem jak się nazywasz.
Zamrugał i skrzywił się, dotykając rękę spuchniętych skrwawionych ust.
- Musiałam jechać do rodziców, musiałam wyglądać jak grzeczny chłopiec.
Rozejrzałem się bezradnie wokół, szukając panicznie pomocy, ale na korytarzu było pusto, a gdzieś w oddali, słychać było jedynie jak zamykały się i otwierały drzwi. Spojrzałem znowu na niego przerażony nie tym co mówił, ale jak mówił.
- Co się stało? – pytałem patrząc na oberwany rękaw i przetartą koszulę na łokciu, która otaczała aureola z krwi.
- Pobili mnie, niedaleko mojego osiedla- wyjaśnił zwięźle.
- Po co stamtąd wyłaziłeś?- wyrzucałem mu, pamiętając, że osiedle jest strzeżone.
- Chciałam tylko, chciałem tylko do sklepu, nocnego. To nie moja wina- złapał mnie za rękę- Wierzysz mi, że to nie moja wina-Rozbieganym wzrokiem badał moją twarz- Przepraszam, przepraszam.
Nie byłem wstanie obojętnie patrzeć na te sińce pod oczami, na tą zaschniętą krew na ustach i ten zsiniały już nos.  Spuściłem głowę i patrzyłem na jego rękę, wszystkie kostki na palcach były starte, bił się z nimi.
- Ilu ich było?
- Nie wiem, może pięciu? Policja jednego złapała, a mnie uratowała właścicielka sklepu, zadzwoniła po gliny, bo myślała, że biją dziewczynę.
Chciał się uśmiechnąć, ale natychmiast zrezygnował, przykładając rękę do ust.
- Księżniczko- powiedziałem to tak łagodnie, że aż sam byłem zdziwiony- jak się czujesz?
Skrzywił się i trochę zaseplenił.
- Niedobrze mi, głowa mi pęka i ręka strasznie boli, ale ruszam nią, wiec chyba nie złamana.
Milknął na dłuższe chwile, uciekając gdzieś wzrokiem przede mną. Zauważyłem też, że odruchowo zasłania twarz, jakby się wstydził, jakby się bał, że ten widok może być obrzydliwy. Wstałem i z całą stanowczością na jaką było mnie stać oznajmiłem.
- Jedziemy do szpitala.
Spodziewałem się sprzeciwu, ale on ciężko się uniósł z długiej ławki na korytarzu i pokuśtykał w kierunku wyjścia. A ja wściekły na odchodne dyżurnemu zapowiedziałem, że jeśli mu coś jest, a oni nie udzielili mu pomocy, to zgłoszę to gdzie trzeba. Koka wyseplenił tylko, żebym dał spokój i wyszedł z komisariatu. 
- Masz papierosa? – pytał mnie teraz.
Zaprzeczyłem jednym ruchem głowy. Nie paliłem już od wielu lat.
Koka rozejrzał się po ulicy i zaatakował jakiegoś faceta z papierosem ,który przechodził  niedaleko. Ten przerażony widokiem jego twarzy, uległ szybko prośbie, pośpiesznie wyciągnął paczkę i przypalił mu papierosa.
Wrócił do mnie, zaciągając się szybko raz za razem. Widziałem, że ręka mu drżała kiedy zbliżał ją do ust. Milczeliśmy. Dałem mu tą chwilę, żeby trochę się odstresował, czekałem na jakieś słowa o tym co zaszło, co go spotkało, ale on nie odzywał się.
- Chcesz bluzę?- spytałem bo cienka koszula, na dodatek mocno podarta, nie była żadną ochroną przed niską temperaturą o ósmej rano.
- Nie- złapał się za ramiona, jakby dopiero teraz poczuł, że chłód go otacza – Idziemy?- pytał depcząc peta na chodniku.
  Kiwnąłem głową, on ruszył na parking, a ja tuż za nim. Poomimo jego wcześniejszego sprzeciwu, zdjąłem bluzę i zarzuciłem mu ją na plecy. Zerknął na mnie i wciągnął ręce w rękawy.
  W drodze do szpitala nadal milczeliśmy, ja zdenerwowany, on coraz bardziej zmęczony, po nieprzespanej nocy, zamilkł na dobre. Te kilkanaście minut podróży dało mi czas, żeby całą sytuację ocenić, poukładać sobie ciąg zdarzeń i spróbować jakoś pomóc Koce. Natychmiast wyrzuciłem sobie, że się na niego wściekałem, chyba bardziej chciałem swoje zdenerwowanie rozładować niż coś mu zarzucać. To co było najbardziej uderzające, to co mnie wystraszyło, że z nim coś jednak jest nie tak, to to , że zaczął przechodzić na formę żeńską. Nigdy wcześniej tak nie robił, a teraz po tym pobiciu, nieświadomie zaczął używać innych końcówek. Miałem ochotę zadzwonić do kogoś, do Ernesta, Kami czy Semka, spytać się co się z nim dzieje, ale z jakiegoś powodu to ja wiozłem teraz go do szpitala, a on mi zaufał.
- Co z twoim telefonem?
- Ukradli- odpowiedział znużonym głosem.
- To skąd- chciałem wiedzieć- skąd znasz mój numer?
- Jest łatwy, poza tym, zapamiętuje ważne numery, bardzo mi się przydają w życiu.
Nie wytrzymałem i znowu w niego uderzyłem.
- Ważnego numer do twojego ukochanego VIP’a nie zapamiętałeś?
- Zapamiętałem- odwrócił się do okna i przyglądał się widokowi rozkopanego miasta.
- To dlaczego go jeszcze nie ma?- byłem bezwzględny.
- On nie ma czasu.
- A pieprzyć cię ma czas?
Szarpnął się i syknął z bólu
- Zatrzymaj!- zapiszczał- Zatrzymaj natychmiast. Wyskoczę, naprawdę wyskoczę- zagroził. Jechałem na pasie, który nie dał mi możliwości zjechania na pobocze, jednak zaczynałem hamować, bo Koka otworzył drzwi.
- Koka! Zamknij do cholery te drzwi!
Ktoś trąbił na mnie z tyłu, zwolniłem i zacząłem się z nim szamotać próbując zatrzasnąć drzwi, by nie pozwolić mu uciec. Kiedy mi się to udało, ruszyłem szybciej, nie spoglądając na niego, słyszałem tylko jego przyśpieszony oddech. 

   Kiedy pokonałem szlaban i zaparkowałem na parkingu szpitalnym, odważyłem wreszcie zerknąć w jego kierunku. Patrzył w jeden punkt i się totalnie zawiesił.
- Koka przepraszam- chciałem jakoś rozładować sytuację i przyznałem się do błędu.
Milczał przez chwilę, potem przeniósł wzrok na mnie.
- Tak się zastanawiałem dlaczego mnie kopiesz, ty właśnie. – parsknął i zaseplenił- ale przecież tego chciałem.
Dotknął drżącą ręką oka, jakby sprawdzając jak bardzo krwiak nabrał rozmiarów, przyłożył rękę do czoła i przygładził włosy eleganckim ruchem, tak nie pasującym do tej zmaltretowanej twarzy. Spojrzał na mnie, pewnym wzrokiem, takim który znaczy tylko jedno, że się nie myli.
- W czasach w których byłem naiwny, pomyślałbym, że mnie nienawidzisz, ale już taki nie jestem. Gdybym był próżny, pomyślałbym, że jesteś zazdrosny, ale to uczucie jest ci obce skoro nikogo nie umiesz pokochać. Co innego teraz tobą miota-martwisz się o mnie.
Zamrugałem szybko, żeby znaleźć czas na ripostę, nie umiałem jej odnaleźć, bo czułem, że to prawda. Kiwnąłem szybko głową.
- Jedynie czego pragnę do przywiązać cię do kaloryfera i nie wypuszczać nigdzie, żebyś nie narobił sobie więcej kłopotów.  
- Dobrze, daj mi posłanie gdzieś pomiędzy kaloryferem a szafą, jakiś mały kącik, gdzie się wcisnę, tam będę wpadał w histerię, płakał i rozmazywał sobie makijaż, wytykał wszystkie moje błędy, lizał rany  i zasypiał spokojnie.
Znowu mnie wprowadził w oszołomienie, mówił takie rzeczy od których wszystko się przekrzywiało, nie trzymało pionu do którego byłem przyzwyczajony.
- Nie mogę wrócić do domu- dodał cicho- nie w takim stanie.
Już niczego nie rozumiałem. Bałem się jednak, że jeśli zacznę zadawać pytania, znowu będę go ranił, a tego teraz tak bardzo nie chciałem.
- Będzie jak sobie życzysz, księżniczko. A teraz sprawdźmy co tam da się naprawić bez lizania ran. 
Na pogotowiu był mały tłum. Grzecznie ustawiliśmy się w kolejce, która po godzinie nie posunęła się ani o jednego pacjenta. Koka wychodził parę razy do toalety, zmył resztki krwi z twarzy i rąk. Po kolejnej wizycie stwierdził, że chyba nie jest dobrze, bo sika krwią. Przeraziłem się nie na żarty, tym bardziej, że próbował też ze dwa razy przy mnie wymiotować. Kiedy więc otworzyły się drzwi, wpadłem wraz z pacjentem który miał teraz wchodzić.
- To jakaś kpina! – wrzasnąłem- Ile czasu człowiek z wypadku musi czekać?
- Proszę wyjść – pielęgniarka mnie sprawnie próbowała wypchnąć za drzwi.
- Ani myślę, dopóki go nie obejrzy ktoś. Wymiotuje, ma zawroty głowy, gada głupoty i ma krew w moczu, to mało!!!
- Niech się pan uspokoi.
- Policja kazała nam tu przyjechać.
- Dobrze, dobrze- Wzmianka o policji zrobiła wrażenie, a doktor chciał rozwiązać zator w przejściu- Proszę wejść po tym pacjencie- I zatrzasnęli mi drzwi przed nosem. 

   Chociaż tyle udało się wywalczyć. Usiadłem ciężko koło Koki, który spojrzał na mnie i poklepał po ręku z uspokajającym „dziękuje”. Potem odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy. Musiało go to cholernie wszystko boleć, ale nie skarżył się, tylko krótkie syknięcia czasami wyrywały się z jego ust. Jeden pacjent, ale to była kolejna godzina spędzona w wąskim białym korytarzu. Głowa Koki zaczęła się niebezpiecznie chwiać, musiał być potwornie zmęczony i teraz zasypiał. Przyciągnąłem go ostrożnie do mojego ramienia i ułożyłem na nim. Zamruczał moszcząc sobie na mnie miejsce, westchnięcie wyrwało się z jego piersi i ponownie zaczął odpływać. Ja za to mierzyłem się wzrokiem z jakąś starszą panią, która przyszła z jeszcze starszym stękającym mężem. Byłem tak wściekły, że nie odpuściłem jej i to ona musiała pierwsza skapitulować pod wpływem mojego spojrzenia. Nagle zamiast jej zobaczyłem moją matkę, która zapewne równie potępiającym wzrokiem patrzyła by na podobną scenę. Poczucie zwycięstwa natychmiast minęło.
   Nie pozwolono mi z nim wejść. Dlatego spędziłem następne czterdzieści minut, na niewygodnym krześle. Wykorzystałem ten czas by sobie zwolnienie załatwić w pracy. Dwa razy zawieszałem palec na numerze do Ernesta, ale ciągle rezygnowałem z zawiadomienia ich o tym co się działo. Na razie sobie jakoś radzimy, przekonywałem sam siebie, nie ma co alarmu wszczynać. Koka pojawił się ze skierowaniem na prześwietlenie i badanie krwi. To nam zajęło następną godzinę, kiedy wróciliśmy, kolejka niewiele się posunęła, Koka słaniał się na nogach a ja próbowałem coś zobaczyć na zdjęciu RTG ręki, bo nie było opisu. Wtedy pierwszy raz jęknął, że już nie ma siły, żebyśmy stąd wyszli. Ja jednak wiedziałem, że nie można odpuścić, bo zostaniemy kompletnie z niczym. Udało się wcisnąć Koce przy następnej turze do gabinetu. Wyszedł po zaledwie piętnastu minutach i ciężko usiadł.
- Zwolnienie siedem dni, nie mam na szczęście niczego złamanego. Spojrzał na zielony druk i jeszcze się  pomylili w dacie urodzenia.
- No nie- byłem oburzony- jak to siedem dni, to niemożliwe.
Koka prychnął,
- Ależ możliwe i oto chodzi, dzięki temu nie będzie musiała prokuratura wszczynać postępowania, wszyscy zapomną o całym zdarzenie. Tylko nie ja.
Wyrwałem mu zwolnienie z dłoni i wpadłem do gabinetu.
- Panie doktorze, jest pomyłka w dacie- zacząłem grzecznie.
Doktor machnął ręką w stronę pielęgniarki.
- Proszę poprawić pani Ulu, a pan niech opuści gabinet.
Wskazał oczami na kobietę która leżała na kozetce z poparzoną stopą.
- Mam pytanie- nie chciałem ustąpić- dlaczego siedem dni?
- Bo żadnych ciężkich obrażeń nie ma. Nie ma złamań, lekkie wstrząśnięcie mózgu, lekkie odbicie nerek, posiniaczony jest i tyle.
- Tylko w ten sposób nikogo za to nie ukarzą bo wszystko jest za lekkie, żeby się tym zajmować, jak pobiją takiego dziwoląga to pewnie mu się należało albo sam się prosił.
- Pan jest za bardzo zdenerwowany.
- A na co mam czekać aż go zabiją?
- Nie wiem, ale powiem panu jedno, ten chłopak jest w szoku, teraz potrzebuje opieki, bynajmniej nie tylko fizycznej. Jest za spokojny, za bardzo wyciszony i -… poprawił się niespokojnie na krześle-  ma problemy z…, jak to nazwać, neutralnym kontaktem fizycznym.
Rzucił okiem na kobietę, która zniecierpliwiona wołała siostrę, by zajęła się jej nogą.
Moje oczy zrobiły się dokładnie okrągłe i chyba takie efekt chciał wywrzeć doktor, bo pokiwał głową i  radził dalej. 
- Proszę go delikatnie wypytać i jeśli to nie zostało zgłoszone, spróbować jednak złożyć zawiadomienie. Podać tabletkę nasenną, którą przepisałem i pocieszyć dobrym słowem. Kim pan jest dla niego?
Zawahałem się chwilę
- Przyjacielem, jedynie przyjacielem- chciałem to podkreślić.
- Ktoś musi być obok i jeśli to będzie pan, radzę naprawdę być bardzo wyczulonym na wszelkie sygnały, zasugerować terapię w razie czego.
- Dziękuje.
   Ukryłem twarz w dłoni i cofnąłem się do wyjścia. Z totalną pustką w głowie spojrzałem na Kokę, który ponownie zasnął. Obudziłem go i zaprowadziłem do samochodu. To, że mało mówił, nie wydawało mi się nadzwyczaj dziwne, ponieważ on zawsze w niewygodnych tematach po prostu milczał. Nigdy nie miałem do czynienia z ofiarami poważnych traumatycznych przejść, ale w jego przypadku dziwiło mnie to, że tak mało opowiadał o całym zajściu. Nie wracał do niego, nie roztrząsał, nie złościł się na napastników, ani niczego sobie nie wyrzucał. Po prostu jakby się zdarzyło i minęło, nie warto było wracać do tego.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz